Droga Krzyżowa w Potoczku – kobiety kobietom z Ukrainy (teksty dla prowadzących poniżej)

Kiedy: w Wielki Piątek, o godz.: 15:00, gdzie: w Potoczku

Zabieramy ze sobą znicze. Na końcu procesji w Gaikach ułożymy z nich “serce dla Ukrainy”

Osoby chętne do czytania rozważań w drodze prosimy o kontakt z nr 606-384-956

Teksty do czytania poniżej:

STACJA I – JEZUS NA ŚMIERĆ SKAZANY

24 lutego 

Ania z Odessy, Alona z Kramatorska, Natasza z Charkowa, Hala z Irpienia. Położyłyśmy się spać w niespokojnym, ale stosunkowo pokojowym życiu, a obudziła nas wojna. Nieważne, co nam się śniło minutę przed przebudzeniem. Najważniejsze było to natychmiastowe przejście, jeszcze przed świtem, od planów i nadziei w otchłań strachu i rozpaczy.

Wybuchy słyszałam jeszcze przez sen. Przez osiem lat nie udało mi się do tego przywyknąć, strach przykleił się niczym stary ból. Potem redaktorka Hala przysłała wiadomość na wspólny chat: „Koledzy, budzimy się!”. Stało się jasne, że zaczęło się coś strasznego. I rozrastało się aż po same niebo, skąd niczym kwaśny deszcz leciała żelazna śmierć. Przebywanie w środku wojny jest straszne. Ludzie upodabniają się do dzieci, które zabłądziły w ciemnym lesie.

Rano bratowa ubierała moich małych bratanków w huku ostrzałów. Bali się i próbowali marudzić. Dzieci siedziały w przedpokoju na stołkach, w kurtkach i czapkach, z ogromnymi torbami w rękach. U ich nóg leżał najlepszy na świecie pies, który też się bardzo bał. Wszyscy razem wyszli z ogromnego bloku do piwnicy domu jednorodzinnego. Tam było bezpieczniej podczas ostrzału. Bali się wracać do domu.

My śledziliśmy wiadomości i cieszyliśmy się z każdego małego zwycięstwa naszych żołnierzy. Słyszeliśmy z oddali walki i myślami próbowaliśmy pomóc najlepszemu wojsku na świecie. Wysyłaliśmy mu promienie nadziei, wiary i dobra. Rozmawialiśmy na otwartej grupie. „Charków, co u was? Odessa, Kramatorsk, Siewierodonieck, Chersoń, Mariupol?”. Baliśmy się i boimy, ale radzimy sobie ze strachem i odrzucamy go daleko w kosmos, w czarną dziurę. Tak samo wyrzucimy z naszej ziemi okupantów. Nawet sobie nie wyobrażają, ile mamy siły.

STACJA II – JEZUS BIERZE KRZYŻ NA SWOJE RAMIONA

26 lutego

Kiedy to wszystko przeżyjemy, muszę koniecznie opisać, jak się żyje w środku wojny. O różnych ludziach i sytuacjach, o tym, jak się wszystko zmienia w mgnieniu oka, a to, co nieważne, maleje do mikroskopijnych rozmiarów. Zostaje najważniejsze. Nie ma tego wcale dużo. Twoje życie, życie bliskich, przyjaciół, ludzi, którzy są obok. Żeby twój dom był cały, żeby twojego miasta nie ostrzeliwali z gradów, nie męczyli twojego kraju. Nikt niczego nie planuje. Trzeba żyć dniem dzisiejszym. Myślenie o jutrze to ogromny luksus. Wszystko jest super, kiedy masz fajny telefon, udane wakacje albo kupiłeś nowe mieszkanie. Okazuje się, że i to jest nieważne. Tak jak ilość pieniędzy, pochwały w pracy i liczba lajków na Facebooku.

Pewnie trzeba było się tego domyślić wcześniej i żyć, cieszyć się każdym dniem i każdą sekundą. Ciszą i bezpieczeństwem. Ale zawsze coś było potrzebne, coś się nie podobało, coś nie pasowało. Chciało się czegoś więcej. Chciało się idealnego szczęścia. Jak się okazuje, ono było, raptem kilka dni temu.

STACJA III – PIERWSZY UPADEK POD KRZYŻEM

27 lutego

Kiedy bardzo się boisz, musisz się czymś zająć. Tak radzi moja przyjaciółka, psychoterapeutka. W czasie alarmów powietrznych myje klatkę schodową. Już trzy raz ją umyła. Teraz klatka jest sterylna, a ona pokonała strach. Ja w czasie ostrzałów piszę jakieś bzdury, bo nic innego mi wtedy do głowy nie przychodzi. Boję się, liczę wybuchy i piszę. W przerwach patrzę na kota i psa. Wielkie dzięki tym wszystkim, którzy ogłaszają alarmy powietrzne. Teraz dokładnie wiemy, kiedy trzeba wyjść na wspólny korytarz. Spokojnie wynosimy krzesła, wyprowadzamy psa i łowimy kota partyzanta. Ten rudy drań już dwa razy mnie dziś odciągał od ataku paniki. Pierwszy raz, kiedy próbowałam go utrzymać w rękach, a on na mnie syczał i chciał się wbić pazurami w moją twarz. Drugi raz, kiedy w czasie wybuchów uciekł mi po kanapie, schował się pod stołem i krzyczał, kiedy ja, ratując jego kocie życie, desperacko wyciągałam go za ogon spod wersalki, żeby wyrzucić na bezpieczny korytarz. Kota Josika to zachowanie zszokowało tak, że teraz traktuje mnie jak wariatkę. Chodzi bokiem, merda ogonem, patrzy z daleka, a kiedy się zbliżam, podskakuje na czterech łapach i z lwim rykiem ucieka precz.

Nie mamy w domu schronu, a najbliższy jest bardzo daleko. Nie zdążylibyśmy do niego dojść. Dlatego w czasie ostrzału korytarz zmienia się w arkę Noego. Razem z ludźmi najstraszniejszy czas przeczekują kot, dwa psy, ukochana przez wszystkich świnka morska i bezczelny chomik. Sam jego widok denerwuje naszego kota i psa. W korytarzu panuje całkowita jedność nawet wśród sąsiadów, którzy wcześniej się nie znosili. Ten karzeł zdołał nas zjednoczyć w ciągu czterech dni. Ludzie poczuli się zjednoczonym narodem.

STACJA IV – PAN JEZUS SPOTYKA SWOJA MATKĘ

1 marca

Pod ostrzałem trudno ułożyć sobie życie. Wsłuchujesz się we wszystkie dźwięki i dzielisz je na radosne i straszne. Kiedyś bardzo się złościłam, kiedy sąsiedzi z góry organizowali po 11 wieczorem tańce i pieśni narodów świata. Teraz kocham każdy ich krok nad głową, a tupią jak średniej wielkości kucyki. Nie złości mnie to, wręcz przeciwnie. To moi drodzy sąsiedzi. Nie wyjechali z kochanego Mariupola, są tutaj, ze mną, nie jest im łatwo, ale są silni i prawdziwi. Staram się wyprowadzać psa przed godziną policyjną i między ostrzałami. Chociaż nigdy nie udaje się pospacerować w ciszy. Zanim zejdziemy z czwartego piętra bez windy, zaczyna walić. Żegnam się przed każdym wyjściem, bo trochę się boję. Biegniemy z Endżim na ulubioną polankę pod tymi strasznymi odgłosami. Z niczym ich nie pomylisz. Brzmią, jakby ktoś walił ogromnym młotem w żelazny dach, a jeśli leci grad, czujesz, jakby zbliżał się ogromny pociąg zabójca, od którego trzęsie się ziemia i zastyga krew w żyłach. Poza tym lubię odgłosy deszczu i nadziei. Te ostatnie są wtedy, gdy ktoś przynosi dobre wieści.

STACJA V – SZYMON Z CYRENY POMAGA DŹWIGAĆ KRZYŻ JEZUSOWI

17 marca

Cześć, kochani. Żyję i teraz będę długo żyć. A moje miasto umiera śmiercią męczeńską. 20 dni umierałam razem z nim. Byłam w piekle. Nie jestem bohaterką, jestem zwykłym człowiekiem i bałam się umrzeć. Przez ostatnie trzy dni bili po moim mieście każdej minuty bez przerwy. Odgłos samolotów mnie paraliżował. Kiedy drżała ziemia, oddychaliśmy z ulgą. Wybuch gdzieś obok nie oznacza nigdzie, ale jednak – nie w nas. Wiecie, jak to jest, kiedy na klatce schodowej jest ciemno, pali się świeczka, a ty nie jesteś pewna, czy jest dzień, czy noc? Kiedy wyjście z klatki to dowód męstwa. Rzucasz się na każdego, kto wrócił z dworu z pytaniem, co nowego.

Nauczyłam się żyć bez światła, gazu i prądu. Starałam się nie pić wody, jeśli mi się bardzo nie chciało, bo sama myśl, że trzeba będzie wyjść po nową, wywoływała strach. Przywozili nam ją zwykli ludzie i rozdawali za darmo. Ustawiały się po nią ogromne kolejki dziwnie ubranych mieszkańców, którzy rozbiegali się tylko wtedy, kiedy nad głowami latały im bomby. Wydaje mi się, że przez ten czas ani razu nie spojrzałam w lustro. Miałam gdzieś swój wygląd. Za duże było prawdopodobieństwo, że za minutę będę martwa i będzie wszystko jedno, jak wyglądam. Włosy zmieniły mi się w kołtun, ale i tym się nie przejmowałam. Wszyscy chodzili w czapkach naciągniętych aż po same oczy, bo nikt nie tracił drogocennej wody na mycie. Marzyłam o dwóch rzeczach: żeby nie strzelali i żebym zdążyła wziąć prysznic przez śmiercią. Wiecie, co zobaczyłam, kiedy przyjaciele wywozili mnie z Mariupola? Nie poznałam swojego miasta.

STACJA VI – WERONIKA OCIERA TWARZ JEZUSA

18 marca

Sąsiadka powiedziała, że Bóg opuścił Mariupol. Przestraszył się tego, co zobaczył. Oświadczyła to tydzień temu, a przedwczoraj, tuż przed naszym odjazdem, przybiegła do naszego przedziału w piwnicy i powiedziała, że płonie sąsiedni blok. „Widać takie dziwne, pomarańczowe płomienie. Nigdy takich nie widziałam. Módlcie się, dziewczyny”. Nie wiedziałyśmy wtedy, że za pół godziny wyjedziemy z tego miasta. Siedziałyśmy i się modliłyśmy. Odmawiałam „Ojcze nasz”, ale z jakiegoś powodu zapominałam słowa. Tej modlitwy nauczył mnie mąż. Nie widziałam go od początku wojny. Czuję się winna. Pojechałam do mamy w gości i nie zdążyłam do niego wrócić. Chciałabym usłyszeć jego głos. Chcę jeszcze jedną, maleńką szansę, żeby powiedzieć najważniejsze słowa, których z jakiegoś powodu nie mówiłam, póki był zasięg.

Córka przyjaciółki rodziła syna. Nazwali go Mykyta i przenieśli do piwnicy. Na zewnątrz przez bombardowania prawie go nie wynosiliśmy, więc tygodniowy noworodek nie widział słońca. Pojechaliśmy po niego samochodem przyjaciółki z napisem „Dzieci”. Napis przed niczym nie chronił. Po drodze spotkaliśmy taki sam samochód z takim samym napisem, tyle że rozbity i spalony. Ulicy, na którą przyjechaliśmy, już nie było. Same ruiny. Zamiast wielkiego sklepu – ogromna dziura. Pracownicy Czerwonego Krzyża sprzątali szkło. Dziewczyna była nadzwyczaj spokojna i na pytanie, jak się czuje, odpowiedziała, że wszystko w porządku, i się uśmiechnęła. To było dziwne. Nie uśmiechaliśmy się od wielu dni.

Nie było ani mleka w proszku, ani pampersów. Powiedziano nam, że przekazano je do kliniki położniczej. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy tam jutro. Córka przyjaciółki opowiedziała, że szef oddziału to niezwykły człowiek. On sam, jego lekarze i pielęgniarki mieszkali tam całą dobę, nie wracali do domów. A kobiety rodziły. Bez światła, bez wody, na zimnej sali i pod bombami. Kiedy na oddziale skończyło się jedzenie, lekarze zaczęli oddawać rodzącym swoje zapasy. Wszystko, co mieli. Naczelny lekarz przynosił „kanapki” z sera i kiełbasy – bez chleba, bo go nie było.

Nie było ani jednej apteki. Też je ograbili. Kończyły mi się tabletki na serce i majaczyła przede mną niewesoła perspektywa. Zginąć od bomby albo zatrzymania serca. Pomogła nieznajoma kobieta, sąsiadka przyjaciół. Chyba ma na imię Lena. Oddała mi część swoich lekarstw. Za darmo.

Kiedy ludziom skończyła się woda, spadł śnieg, a potem deszcz. Mama powiedziała, że przyroda nam pomaga. Jedni gotowali jedzenie na ognisku, a drudzy stali z wiadrami pod rynnami. Wtedy jeszcze ze sobą rozmawialiśmy. Dowiedziałam się, że na róg jednej z ulic codziennie przywożą wodę z miejskich wodociągów. Wozi ją w wielkiej beczce jeden mariupolanin z własnej inicjatywy, mam nadzieję, że wyjdzie z tego piekła żywy.

STACJA VII – DRUGI UPADEK POD KRZYŻEM

Ciągle nie rozumiem, jak ludzie mogą się martwić czymkolwiek poza życiem. Kiedy dojechaliśmy do pierwszego bezpiecznego miejsca i zobaczyliśmy budkę z chlebem, wykupiliśmy cały. Nie mogę pojąć, jak ludzie mogą się przejmować jakimiś bzdurami, że mają stary telefon i niską pensję. W naszej piwnicy nie przydała mi się nawet jedna hrywna. A telefon padł po dobie z braku prądu. Po 10 dniach ciągłego ostrzału zaczęłam wyczuwać ich początek. Czułam straszną pustkę w piersi i brakowało mi powietrza. Leżałam na dwóch krzesłach w przedziale z szarymi ścianami. Nade mną i pode mną biegły rury, obok na deskach i materacach leżała moja rodzina z małymi blond bratankami, rodzina przyjaciółki i suczka Endżi, którą siłą wyprowadzaliśmy i wprowadzaliśmy do piwnicy.

Nasza piwnica była podzielona na przedziały. W wielu byli ludzie. W jednym zupełnie małe dzieci. Obok rozłożyła się rodzina – dorosły syn i jego mama staruszka. Byli bardzo spokojni i opanowani, częstowali nasze dzieci cukierkami i ciasteczkami, oddali nam masło i słoninę, bo zamierzali wyjechać. Nasze dzieci były tak przerażone, że prawie nic nie jadły, ale cukierki i ciasteczka złapały od razu. To był prawdziwy skarb i mała radość w mrocznym, huczącym od wybuchów podziemiu. Nawet się trochę rozweseliły.

Siedmioletnia Waria po raz pierwszy od początku wojny poprosiła, żeby opowiedzieć jej o śwince Peppie, i nawet uwierzyła, kiedy obiecałam jej kupić lalkę, jak tylko wyjdziemy z piwnicy. Tylko się upewniła: „Sklepy przecież rozgrabili, jak ty mi ją kupisz?”. Odpowiedziałam, że sklepów z zabawkami nikt nie ruszył i wszystkie lalki są na miejscu. Patrzyłam na jej okrągłą buźkę, poplątane włosy, mały nosek, zamotaną w szalik szyjkę i zastanawiałam się, czy ją właśnie okłamałam. Całowałam ją w usta i brudne rączki, a z bólu krajało mi się serce. Nie byłam pewna, czy przeżyjemy dzisiejszą noc, a Wariusza dopytywała, kiedy i czy na pewno kupię jej tę lalkę.

STACJA VIII – JEZUS SPOTYKA PŁACZĄCE NIEWIASTY

19 marca

Najważniejsze to nie zwariować, bo straszniejsza od bomb jest niepewność. On ma na imię Losza i ciągle tam jest. Dzień przed naszym odjazdem przyszedł do naszej piwnicy i przyniósł nam jedzenie, bo my już nie wychodziliśmy na powierzchnię. Głównym pożywieniem była wtedy kasza gryczana zalana wodą. Czekaliśmy, aż napuchnie, by z trudem przełknąć po dwie łyżki. Dzieci trzeba było zmuszać. Kasza nie była solona i nie miała smaku. Losza też nam przyniósł kaszę, ale z kawałkami mięsa z konserwy. On sam z rodziną siostry mieszkał u rodziców.

Poszliśmy do nich, żeby zostawić naszego psa, a potem poszliśmy do nich sami. Mieszkaliśmy tam ponad tydzień, aż w dach trafił pocisk i dom spłonął. Nazywałam go Arką Noego. Gospodarze – Maksym i Natasza – przyjmowali każdego, karmili i ogrzewali. Zapasy jedzenia dzielili po równo, a ludzi ciągle przybywało. Na parterze, w korytarzu pod schodami, znajdowało się 28 osób. Na piętro w zasadzie nie wchodziliśmy. Tylko rano biegliśmy do okna. Chcieliśmy wiedzieć, że nad Mariupolem wciąż powiewa niebiesko-żółta flaga.

Mogliśmy nawet ładować telefony. Najpierw przy agregacie, potem w samochodzie. Kiedy na schodach domu pojawił się zasięg, mieliśmy święto. Komu zostało trochę baterii w telefonie, pod huk wybuchających pocisków dzwonił do bliskich do innych miast. Sama pierwszy raz od tygodnia zadzwoniłam do syna, który znajdował się setki kilometrów od tego piekła.

STACJA IX – TRZECI UPADEK POD CIĘŻAREM KRZYŻA

19 marca

Jestem przekonana, że wkrótce umrę. To kwestia kilku dni. W mieście wszyscy czekają na śmierć. Trzy dni temu przyszedł do nas przyjaciel mojego starszego krewnego i opowiedział, że trafili w remizę. Zginęli ratownicy. Nasz dom na prospekcie Myru jest jedynym nietrafionym. Dwa razy trąciły go pociski, w niektórych mieszkaniach wyleciały okna, ale praktycznie nie ucierpiał i w porównaniu z innymi domami wyglądał jak szczęściarz. Całe podwórko jest pokryte warstwami popiołu, szkła, plastiku i metalowych odłamków. Staram się nie patrzeć na kawał żelastwa, który przyleciał na plac zabaw. To chyba rakieta albo mina. Wszystko jedno, po prostu robi się nieprzyjemnie. W oknie na drugim piętrze widzę czyjąś twarz i aż się wzdrygam. Okazuje się, że boję się żywych ludzi.

Mój pies zaczyna wyć i rozumiem, że zaraz znowu będą strzelać. Stoję w środku dnia na ulicy, a wokół cicho jak na cmentarzu. Nie ma samochodów, głosów, dzieci, babć na ławkach. Umarł nawet wiatr. Ale kilka osób ciągle tu jest. Leżą obok domu i na przystanku, przykryci ubraniami. Nie chcę na nich patrzeć. Boję się, że zobaczę znajomych. Całe życie mojego miasta tli się teraz w piwnicach. Próbuję się rozpłakać, ale mi się nie udaje. Jest mi żal siebie, krewnych, męża, sąsiadów, przyjaciół. Minęły dwa tygodnie, a ja już nie wierzę, że kiedyś było jakieś inne życie.

STACJA X – JEZUS Z SZAT OBNAŻONY

20 marca

Wiecie, jak strasznie jest się rozstawać nawet na kilka minut? Powtarzam sobie, że już nie jestem w piekle, ale ciągle słyszę huk samolotów, trzęsie mnie od każdego głośniejszego hałasu, chowam głowę w ramionach. Boję się, gdy ktoś dokądś idzie. Tam, w piekle, nie wszyscy odchodzący wracali. Dopóki nie zbombardowali domu znajomych, zbierało się w nim mnóstwo ludzi. Drobna dziewczyna Ania z 14-piętrowca przychodziła codziennie. Jej rodzice mieszkali obok szkoły przy Kirowa. Bardzo się o nich martwiła. Nie mogła ich sprowadzić do siebie, odległość dwóch przystanków była dla nich nie do pokonania. Jej mieszkanie mieści się pod dachem. Zdawało jej się, że samoloty bombardujące miasto krążyły tuż nad sufitem.

Ania codziennie szła pod ostrzałem do rodziców. Pociski z moździerzy latały dookoła i wybuchały obok niej. Uważałam ją za bohaterkę. Odwiedzała rodziców i przychodziła do nas do domu, żeby odpocząć, zanim wróci do swojego mieszkania. Piła wodę, stawała na progu i milczała. Czasem przynosiła drogocenne pampersy albo krem dla tygodniowego Mykyty. Noworodek mieszkał w piwnicy tego domu od swoich urodzin. Był podobny do żółciutkiego pisklaczka. Katastrofalnie brakowało mu słońca. Ania zmieniała się z dnia na dzień, jak i miasto.

11 marca zginął mąż przyjaciółki. Dzień wcześniej przyszli do nas, a ja marzyłam, że spotkamy się po wojnie. Witia, operator z talentem od Boga, ale milczek, tym razem twardo obiecał, że na pewno się spotkamy po zwycięstwie. Nie dotrzymał słowa.

Następnego dnia, kiedy wszędzie grzmiało i huczało, jakby ogromne szkło ktoś ciął metalową piłą, blisko warczał samolot, dzieci były w piwnicy, a dorośli leżeli na długiej kanapie i chowali głowy pod poduszkami. Ja zamknęłam oczy, nie wiem dlaczego. Wydawało mi się, że poduszka uchroni nas od bomby. W tym momencie do domu wbiegł 13-letni Sasza. Krzyknął: „W nasz dom właśnie przyleciało! Przerąbane!”. Spytaliśmy, gdzie mama i czy wszyscy żywi. Odpowiedział, że tak, tylko tatę zasypało i mama go odkopuje.

Potem okazało się, że tatę przysypało na zawsze. Najlepszy operator, ciepły człowiek, kochający ojciec i mąż, spokojny i dobry. Po kilku dniach spłonął razem z całą klatką schodową. W dom znów trafili.

STACJA XI – JEZUS DO KRZYŻA PRZYBITY

23 marca

Wiem, ile kroków jest z mojego domu do bramy następnego. Liczyłam, kiedy biegłam pod ostrzałem: 42. Tak było lżej – liczyć kroki, a nie wybuchy. W domu naprzeciwko była betonowa kolumna. Przyciskałam się do niej plecami, a wokół wybuchały pociski. Ta moja wyspa bezpieczeństwa raz okazała się zajęta. Stała tam jakaś dziewczyna. Dostałam ataku paniki. Zamarłam w miejscu i stałam tak przez pewien czas. Z jakiegoś powodu nie zabiły mnie odłamki ani nie trafił pocisk. Los tak chciał.

24 marca

W piwnicy marzyłam. Zwłaszcza w ostatnie dni przed ucieczką. Siedziałam na starym krześle, słyszałam huk samolotu i wyobrażałam sobie, że stanie się cud. Bomba, którą zrzucił rosyjski pilot, poleci z powrotem w samolot. Maszyna wybuchnie w powietrzu i rozsypie się nad morzem. W ostatnie dni zmieniłam się w zamrożoną i obojętną substancję. Jedyne uczucie, które napełniało mnie aż po brzegi, to uczucie zwierzęcego strachu. Wiecie, jak przeżywałam ostrzały? Ja, dorosły człowiek, w czasie bombardowań ściskałam mamę za rękę, jak w dzieciństwie, kiedy chciałam się schować po strasznej bajce.

STACJA XII – JEZUS UMIERA NA KRZYŻU

24 marca

Tydzień wcześniej przyszła do mnie Natasza, koleżanka z pracy z mężem i synem. Chodzili po mieście i kręcili film, żeby pokazać wszystkim ten koszmar. Zapytałam, co mam robić. – Przeżyć, Nadio, musimy przeżyć – odparła. Potem w jej mieszkanie trafiły dwa pociski i mąż zginął.

Dzień przed naszym odjazdem bombardowali bez przerwy. Zastanawialiśmy się, jak wyjechać. Mieliśmy jeden samochód. Dziewięć osób i psa, których trzeba wywieźć. I minimalne szanse, żeby dojść do garażu.

15 marca, w urodziny syna, płakałam na klatce, że nie mogę mu złożyć życzeń. Takie śmieszne zmartwienie. I stał się mały cud. Nagle na klatce pojawił się zasięg. Moi piwniczni sąsiedzi powtarzali sobie nawzajem, że Kyjiwstar (operator komórkowy – red.) zbombardowali, ale ktoś z pracowników co jakiś czas włącza agregat, żeby ludzie mogli choć przez minutę porozmawiać z bliskimi i sprawdzić nowości. Dziękuję ci, nieznajomy, że dawałeś mariupolanom szansę raz dziennie powiedzieć szalejącym z niepewności bliskim jedno jedyne słowo: „żyjemy”.

Teraz jestem w Czarnomorsku pod Odessą, u syna. Trudno było wyjechać. Nawet nie dlatego, że bombardowali, a my jechaliśmy podziurawionym samochodem bez szyb. Wszyscy byliśmy w szoku. I modliliśmy się, żeby dojechać i żeby nie zabiły nas pociski. Zatrzymywali nas okupanci i zadawali jakieś pytania, brzmiące niczym tortury. Na przykład czy naszym dzieciom nie jest zimno w samochodzie z wybitymi szybami. „Zamknijcie okna, bo się przeziębią”. Bombardowali domy, rozstrzeliwali rakietami osiedla, schrony z kobietami i dziećmi, a teraz się martwią, żeby mali mariupolanie nie dostali kataru. Wszystko mi się w środku wywracało jak od wystrzałów.

STACJA  XIII – JEZUS Z KRZYŻA ZDJĘTY

25 marca

Było nas 16. Wyjeżdżaliśmy w dwóch samochodach. To był niezwykły luksus. Co za szczęście, że były bez szyb i przebite odłamkami, bo inaczej by nam je odebrali.

Całą noc bombardowali nasze osiedle, jakby chcieli je zmienić w popiół. Koszmar trwał do rana. Ktoś zastukał do drzwi na klatkę. Myśleliśmy, że to fala uderzeniowa. Potem usłyszeliśmy głosy. Wydawało nam się, że słyszymy serie z automatów. Baliśmy się, że okupanci weszli na nasze osiedle. Ktoś zza drzwi krzyknął nasze nazwisko. To byli nasi przyjaciele. Przyjechali po nas rozwalonymi samochodami.

Dzieci, pies, my, nasze mamy. Nie wzięłam niczego oprócz torebki z dokumentami. Spałam z nią cały czas, nie ściągałam z szyi. Wsiedliśmy do samochodu. Moja dorosła, wielka labradorka Endżi zamieniła się w jamnika i zmieściła między moimi kolanami. Na zewnątrz sterczał tylko jej brązowy nos. Trzęsła się i płakała. Mama stała pod klatką i mówiła, że zostanie. Uważała, że się nie zmieści. Histerycznie ją wołałam. Wiedziałam, że mamy sekundy, żeby odjechać. Dwa pojazdy nabite ludźmi stały na martwej ulicy niczym tarcze. W końcu wsiadła. Na przednim fotelu zmieściłyśmy się trzy: ja, mama i pies.

STACJA XIV – JEZUS DO GROBU ZŁOŻONY

26 marca

Śni mi się teraz ten mój Mariupol. Taki, jaki był wcześniej. Za oknem wiosna, a mój rudy Josik śledzi gołębie z parapetu. Ptaki lądują po drugiej stronie okna, bo ktoś z piątego piętra rzuca im pszenicę prosto na nasz parapet. Głaszczę kota i czuję jego ciepłą sierść. Patrzy na mnie okrągłymi oczami i milczy. Jest mi tak smutno, jakby przydarzyło mi się coś strasznego. Tylko we śnie nijak nie mogę sobie przypomnieć, co takiego.

Budzę się i chcę do domu. Do szaleństwa chcę do domu, do tego martwego, strasznego miasta. Nie rozumiem, dlaczego je porzuciłam i wyjechałam. Miasto mordują, a ja nie mogę go obronić. Ostatniego dnia nawet się z nim nie pożegnałam. Powoli jechaliśmy spod klatki w stronę prospektu Myru. To centralna ulica. Dwa 14-piętrowce patrzyły pustymi oczami. Na jednym był mural. Dziewczynka trzyma misia. Wydaje mi się, że nie trafił go żaden pocisk. Dziewczynka uśmiecha się ze ściany, a dookoła walają się wyrwane wybuchami okna i oderwane pociskami kawałki ścian. Ma na imię Miłana. To symbol pokoju. Namalowano ją na pamiątkę ofiar z osiedla Schidnyj. Rosyjscy okupanci ostrzelali je w 2015 r. Zginęło ponad 30 osób, w tym mama małej Miłany. Przykryła córkę sobą i podarowała mu życie. Dziewczynka została ranna i straciła nogę, ale przeżyła. Wszyscy byliśmy pewni, że nic gorszego w Mariupolu się nie wydarzy. A teraz jedziemy przez umierające miasto i głośno się modlimy.

Mariupol jeszcze oddycha. Ciężko i ze świstem. Wiem, że skoro je słyszę, to to jeszcze nie jest moja śmierć. Podjeżdżamy do głównej drogi. Jest pokryta przewodami i flagami. Kiedyś wywieszali je nad ulicami. Niebiesko-żółta agonia: niebo i pole pszenicy. Teraz niebo i pole leżą na ciele rannego miasta. Mariupol jest w agonii. Nie chce nas wypuścić. Nie jest winny, że jest mu źle i się boi. Nie chce umierać sam. Trzeba go wziąć za rękę i pocałować w czoło, ale my uciekamy, jakbyśmy go zdradzali.

Prospektem nie da się przejechać. Stoją na nim betonowe bloki. Jedziemy podwórkami. Czujemy silny smród spalenizny. Płoną domy. Nawet nie staramy się ustalić, który teraz trafili. W szpitalnym miasteczku widzimy zburzony, zmasakrowany budynek. Nie poznaję go. Potem się orientuję, że to szpital położniczy.

Zdaje mi się, że poza nami w Mariupolu nikogo nie ma. Wyjeżdżamy. Przylepiamy się do kilku samochodów z napisem „Dzieci”. Samochody są podobne do naszych jak dwie krople wody. Nie mają okien, za to mają dziury po odłamkach. Ktoś wzdycha. Nie wierzymy, że wyjechaliśmy. I długo nie uwierzymy.

Rozpłaczę się w Melitopolu, kiedy mnie spytają, skąd jestem. Przestraszę się trzaśnięcia drzwiami w cudzym samochodzie i rzucę się za kiosk. A potem będą opowiadać w okupowanym mieście, że bombardowały nas rosyjskie samoloty. Usłyszę: „A nam tu opowiadają, że Ukraina sama się ostrzeliwuje”. Oburzę się, ale zobaczę, jak ludzie wsłuchują się w moją opowieść. Potem zobaczę współczujące oczy jakiejś kobiety. – Ja pani wierzę. Mój syn walczy za Ukrainę – wyszepcze mi do ucha.

 

Tłumaczenie Michał Potocki, DGP; Źródło: MAGAZYN Dziennik Gazeta Prawna